poniedziałek, 11 kwietnia 2016

„Do Poznania zjechała się banda dziwaków…”



Na Pyrkon pojechałam pierwszy raz, chociaż z opowieści mniej więcej wiedziałam, czego się spodziewać: na przykład dzikich tłumów, dużej ilości przebierańców i masakry podczas podróży powrotnej pociągiem. Opinie na temat imprezy przedstawiano mi różne (od „jest cudowna” do „męcząca, źle zorganizowana, nie warta uwagi”, przy czym chyba głosy krytyczne słyszałam częściej). Uznałam, że choć raz tę największą imprezę dla fantastów chcę zobaczyć na własne oczy. Oto garść luźnych przemyśleń na jej temat.


  "Jest nas wielu"

A komu potrzebny sen?
Do Poznania zjechałam dopiero w piątek późnym wieczorem. Z racji pory podróż na Pyrkon miałam więc dość komfortową: we Wrocławiu wszyscy z przedziału wysiedli, dzięki czemu miałyśmy z koleżanką cały tylko dla siebie. Nocleg szczęśliwie zapewnił nam kolega, więc zamiast na tereny Targów, udałyśmy się do jego mieszkania. Dlaczego szczęśliwie? Ano dlatego, że dostałyśmy szansę na przespanie się i trochę odpoczynku. Sleeproomy może to idealne miejsca do integracji, ale na pewno nie do wypoczynku. Gdy przechodziłam przez niego w sobotę moje pierwsze kojarzenie brzmiało: obóz uchodźców. Z relacji śpiącej tam znajomej wynika, że problemy z miejscem zaczęły się po jakichś trzech godzinach. Poznani na Pyrkonie konwentowicze opowiadali, że oni po prostu całą noc grali w gry w innym pawilonie, nawet nie próbując iść się przespać. Inni stoczyli epicką walkę o jakieś miejsca, z których usuwano kontenery. Wygląda na to, że jeśli planuje się nocleg na terenie imprezy, trzeba albo a) być zdolnym do spania w każdych warunkach b) nie potrzebować snu. Pewnie dla niektórych to fajne rozwiązanie, ale że już w sobotę wieczorem marzyłam tylko o zwinięciu się w fotelu, najlepiej z herbatą w ręku, utwierdziłam się w przekonaniu, że nigdy nie chcę nocować w sleepie...

Pierwsze wrażenia
W sobotę rano na tereny imprezy ciągnęły tłumy. Ludzi z plakietkami albo w kolorowych strojach dało się wypatrzeć już w tramwajach i na ulicach. Na Pyrkonie można przez chwilę poczuć się trochę zagubionym – wiele budynków, kolejki, tysiące ludzi. Z drugiej strony pojawia się myśl – hej, wreszcie jest się wśród swoich! Przez chwilę nie byliśmy pewni, co właściwie ze sobą zrobić, ale siedliśmy gdzieś z boku, przejrzeliśmy program i w końcu ruszyliśmy do Sali naukowej na prelekcję. Tak na dobry początek.

Pyrkonowe prelekcje…
Po prawdzie nie mogę powiedzieć o nich zbyt wiele, bo i załapałam się tylko na trzy. Rano trafiliśmy na prelekcję zastępczą, o Celtach, która okazała się bardzo ciekawa. Na dwa kolejne upatrzone punkty programu nie udało się dostać – kolejki są spore, a najciekawsze wykłady mają naprawdę duże oblężenie. Wykład o alchemikach częściowo przespałam, za to kolejna prelekcja o ranach i bliznach była wielce pouczająca (zwłaszcza jeśli chodzi o cięcia na twarzy). W niedzielę miałam ochotę na próbę wbicia na prelekcję o pośmiertelnych losach kobiet, ale ostatecznie zwiedzanie Poznania trochę się przeciągnęło i straciłam ten punkt programu.

„Banda dziwaków”
Tytułowa banda dziwaków to cytat. Dosłowny, nie mój rzecz jasna, a pani z okienka info PKP. Z perspektywy osób nie zorientowanych, musiało to wyglądać faktycznie dość dziwnie: zombie w kolejce do Burger Kinga, Kylo Ren robiący zakupy w spożywczym albo Dead Pool zajmujący miejsce w tramwaju. Wprawdzie sama się nie przebierałam, ale do bycia takim „dziwakiem” się poczuwam i stwierdzam, że to lubię. Cosplayerów jak zwykle na Pyrkonie nie zabrakło. Osobiście mam wrażenie, że najpopularniejsze motywy to League of Legends, Deadpool i Gwiezdne Wojny. Wiele strojów bardzo ciekawych i pomysłowych, parę nie do końca udanych, ale ogółem bardzo przyjemnie się na te wszystkie stroje patrzyło. Chociaż nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Pyrkon powinien być organizowany raczej pod koniec kwietnia niż na początku. Gdy popatrzyłam na przykład na dziewczę w stroju Nidalee przechodzące pomiędzy pawilonami, aż zrobiło mi się zimno… Bo wyglądała naprawdę ładnie, ale skoro ja marzłam w kurtce, to współczuję osobie z nagimi ramionami i nie okrytymi plecami.

Tłum, panie, dziki tłum
Pyrkon odwiedziło ponoć w tym roku prawie czterdzieści tysięcy ludzi. Organizatorzy się cieszą, a ja mam wrażenie, że po prawdzie po prostu przygotowaniu tak dużej imprezy nie do końca sprostali. Sama kolejek szczęśliwie uniknęłam, ale widziałam długie ogonki, w których zanosiło się na stanie przynajmniej z godzinę, półtorej. Od paru osób słyszałam o problemach z miejscem na nocleg. W sobotę przez pawilon wystawców nieustannie przewijały się masy ludzi i zamiast oglądać stoiska, głównie pilnowałam, czy nikt z grupy nam gdzieś nie zginął. Zresztą do stoisk ciężko było się dopchać. Szansa na pogranie w planszówki to coś fajnego, chociaż udało się nam dopiero w niedzielę. Tak, atrakcji ogółem jest mnóstwo, ale jakby za mało na taką liczbę ludzi. Jeśli nie dostałeś się na prelekcję, w sali z grami brakowało miejsc, podobnie jak w kawiarni, a pawilon wystawców przeszedłeś już z dziesięć razy, pozostawało właściwie tylko przejść się do pobliskiego centrum handlowego. Może wyglądałoby to inaczej, gdyby było cieplej – wtedy siedzenie na zewnątrz i po prostu obserwowanie byłoby przyjemnością.

…a jeśli już o stoiskach
Ładnie, kolorowo, ale kubki, przepinki i koszulki zdecydowanie tańsze są w Internecie. Podobnie jak książki. Pewnie nie na każdym stoisku wprawdzie (w niedzielę na jednym dopadłam na przykład książki Runy po dziesięć złotych), ale gdzie nie spojrzałam, widziałam towary, które bez problemu gdzie indziej dostałoby się taniej. Cóż, przynajmniej zaoszczędziłam, bo nie skusiłam się na poduszeczkę za sześćdziesiąt złotych czy koszulkę za czterdzieści (tak, wiem, może gdzieś były tańsze, stoisk było mnóstwo, ciężko przejrzeć rzeczy na każdym). Furorę robiło na pewno stanowisko Wedla, gdzie można było za darmo poczęstować się czekoladą.

Ogółem…
Mimo marudzenia – nie żałuję, że pojechałam. Powłóczyłam się ze znajomymi, obejrzałam parę ładnych, cosplayów, dowiedziałam kilku ciekawych rzeczy, poznałam kilka osób i wreszcie wiem, jak ten cały Pyrkon wygląda. Najlepiej bawiłam się chyba w niedzielę. Zwiedzanie miasta, później przyjście na Pyrkon, gdzie część uczestników już znikła, co dało nam możliwość pogrania w Munchkina i w miarę spokojnego przyjrzenia się stoiskom wystawców. Fajne stroje Amidali, smocze jaja, modele statków z Gwiezdnych Wojen i tak dalej. Ogólne wrażenie dość pozytywne, ale w przyszłym roku na przyjazd raczej się nie zdecyduję – chyba bardziej pasują mi mniejsze imprezy w rodzaju Falkonu czy Imladrisu. Duże koszty, daleka droga i faktycznie zbyt wielu ludzi, żebym nie poczuła się tym przytłoczona.

2 komentarze:

  1. No proszę :). A ja wciąż się zbieram, żeby zawitać na Pyrkon. Teraz przynajmniej ze szczegółami wiem, czego się spodziewać. Sama nie przepadam za wielkimi tłumami, ale jak się chce być prawdziwym fantastą, to mus jechać ;). Chociażby ten jeden jedyny raz.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Czy ja wiem, czy mus?^ ^. Acz warto choć ten raz zobaczyć.

    OdpowiedzUsuń