niedziela, 29 maja 2016

Dokąd w Krakowie?



Nie chodzi tu o zabytki czy tradycyjne atrakcje turystyczne. Te z pewnością każdy łatwo znajdzie w różnego rodzaju przewodnikach. Dzisiaj notatka o takich zwykłych miejscach, do których chętnie zabieram znajomych, gdy wpadają do mnie do Krakowa – na lody, na zapiekankę czy na herbatę. Nie twierdzę oczywiście, że wszystko to najwspanialsze miejsca w dawnej stolicy - to po prostu moje ulubione miejsca^^.

  1. Zapiekanki z Kazimierza
Zapiekanki, po które chadza czasem Sara, jak najbardziej istnieją w naszej rzeczywistości. Chodzi konkretnie o te sprzedawane na Placu Nowym na Kazimierzu w Okrąglaku. Jest tam parę stoisk oferujących zapiekanki, chociaż tak naprawdę tylko jedno jest naprawdę warte uwagi – wiele razy zabierałam tam znajomych i chociaż niektórzy najpierw marudzili na kolejkę, potem stwierdzali, że warto;).
Porcje są duże (ja czasem wolę zamówić z kimś na pół, bo nie daję rady zjeść całej sama), wybór spory (szczypiorek, podwójny ser, szynka, pieczarki, oscypek…), ceny dość przystępne. Zazwyczaj „to właściwe okienko” można poznać przez ustawiającą się pod nim kolejką. Turystom najczęściej nie chce się w niej stać – a ona nie ustawia się przecież bez powodu.

  1. Lody ze Starowiślnej
Zdarzyło się wam czasem widzieć olbrzymią kolejkę na Starowiślnej, do niepozornej, malutkiej lodziarni? I tutaj kolejka ma swoje powody. Na Starowiślnej sprzedają najlepsze lody, jakie jadłam w Krakowie, domowej produkcji, z wielkimi kawałkami czy to owoców, czy czekolady, czy orzechów… Zazwyczaj dostępnych jest tylko parę smaków, ale każdy smaczny. Niestety, nie ma gdzie usiąść, więc to bardziej to kupienia „przy okazji”. Kolejka, chociaż czasem przerażających rozmiarów, posuwa się bardzo sprawnie, bo panie mają opracowany odpowiedni system.
Jak nie lubię lodów czekoladowych, tak tu nigdy na nie narzekać nie mogłam. Póki mieszkałam na Kazimierzu byłam dość częstym gościem na Starowiślnej 83.

  1. Herbata na Floriańskiej
O ile nigdy nie przepadałam za kawą, o tyle uwielbiam herbaty. „Czarka” na Floriańskiej to jedna z ciekawszych herbaciarni w Krakowie. Raczej niewielka, bardzo klimatyczna, ze znakomitą herbatą serwowaną w czajniczkach. Jest nieco „ukryta”, więc pomimo położenia rzadko roi się tam od turystów, chociaż najlepiej wybrać się tam poza godzinami szczytu (mało miejsc). Oprócz dwóch normalnych stolików są tam też stoliczki, przy których siedzi się na ziemi bądź pufach. W połączeniu z przytłumionym światłem, muzyką i wystrojem tworzy to niepowtarzalny klimat. Wybór herbat jest ogromny, a ceny zdecydowanie bardziej przystępne niż w większości kawiarni. Sama zazwyczaj kupuję coś z różą, poziomkami albo pomarańczami, ale menu jest bogate.

  1. Czekolada w Camera Cafe
Jedna z moich ulubionych kawiarni w pobliżu Rynku. Nie twierdzę, że najlepsza, bo i wszystkich nie odwiedziłam, ale zazwyczaj to tam kieruję swoje kroki, gdy zapragnę napić się czekolady. Miły, jasny wystrój, wygodne miejsca (zwłaszcza gdy uda się zająć którąś z sof), smaczne czekolady (z których ja najbardziej umiłowałam sobie białą z musem malinowym). W ofercie znajdują się też inne słodkości, jak naleśniki, lody czy ciasta.

  1. Stary Port
Czyli tawerna żeglarska, o której wiele słyszałam, a którą zaczęłam odwiedzać dopiero w ciągu ostatniego roku. Sądziłam, że to miejsce mocno przereklamowane, a żeglarski klimat będzie mocno naciągany. Cóż, myliłam się. Dość spore pomieszczenia, drewniane stoły i ławy, a oprócz piwa mają też czekoladę (smaczną!). Poza tym miła obsługa (chociaż może miałam szczęście), która rozpoznaje, że karty, które goście wykładają na stół to Munchkin.

  1. Trdelnik spod Galerii
W pobliżu Galerii Krakowskiej, tuż obok przystanku Dworzec Główny od strony Plant (są tam trzy takie przystanki) znajduje się mała budka. W niej oferowane są trdelniki – przysmak z Czech i Słowacji. Słodkie ciasto z posmakiem cynamonu, może być posypane wiórkami kokosowymi, wysmarowane nutellą, migdałami, orzechami… i pewnie znajdzie uznanie u każdego wielbiciela słodkości.

środa, 18 maja 2016

Daenerys Wielu Tytułów


Ostatnio wszędzie głośno o Grze o Tron. I ja wreszcie postanowiłam dorzucić swoje trzy grosze, chociaż nigdy tego robić nie planowała. Ale końcówka ostatniego odcinka Gry o Tron (bez obaw, nie będę spojlerować^^) utkwiła mi dość mocno w głowie i w połączeniu z licznymi głosami krytyki wobec Daenerys skłoniła do przemyśleń na temat tej postaci – a co za tym idzie, do tego wpisu. Jakoś nie mogłam się powstrzymać przed przelaniem moich myśli „na papier”.
Często natykam się na stwierdzenia, że Dany to beznadziejna bohaterka. Zadufana w sobie, niezdecydowana, nie znająca świata, chodząca z dumnie podniesioną głową i okazująca pewność siebie nawet wtedy, gdy podejmuje błędne decyzję. A ja patrząc na nią i jej historię mam wrażenie, że przecież nie mogłoby być inaczej. Garść refleksji na ten temat.

Wychowana na królową?
Zastanówmy się najpierw, kim jest Daenerys. Dziewczynką od małego przygotowywaną do objęcia władzy? Uczoną strategii, historii, filozofii, trenowaną tak, jak byli trenowani synowie Starków? Zaznajamianą z prawidłami rządzącymi światem i polityką? Posiadającą doskonałe wzory do naśladowania? Nie. Pozbawiona rodziców, księżniczka na wygnaniu, przez całe lata pozostawała pod wpływem swego brata. Dany nigdy nie miała być władczynią, a zaledwie żoną władcy, Viserysa. To on miał rozkazywać, on podejmował decyzje, Danerys zaś podążała za wolą swego brata. Otrzymała wykształcenie, owszem, ale na pewno nie takie, jakie zaplanowano by dla prawdziwej królowej. Dodatkowo Viserys karmił siostrę mrzonkami. Zaszczepił w niej głęboko przekonanie, że muszą odzyskać swoje dziedzictwo, pomścić rodzinę, że Westeros ich potrzebuje. Wmówił Dany, że ich rodzinny kraj gnie się pod jarzmem okrutnego uzurpatora. Opowiadał o krwi smoków, płynącej w żyłach rodu, o niezwykłości Targaryenów. W ten właśnie sposób została ukształtowana Dany. Dla mnie więc pragnienie zdobycia władzy za wszelką cenę jest u niej całkowicie naturalne – wynika z wartości i przekonań, które wpajano jej przez całe życie.

Najdłuższa wizytówka w Westeros…
Gdyby w Westeros rozdawano wizytówki, te Daenerys musiałyby być pisane bardzo drobnym maczkiem. Tak, sama czasem cicho prychałam, gdy wymieniano je po raz kolejny.  Znów jednak – do pewnego stopnia znajduję uzasadnienie takiego postępowania. Skoro dziewczę od dziecka było karmione opowiastkami o wspaniałości Targaryenów, czy takie zadufanie i chęć podkreślania własnej pozycji nie są tu dość zrozumiałe..? Jej brata nazywano żebraczym królem i nigdy nie mógł się z tym pogodzić. Daenerys pragnie więc tytułów wzbudzających szacunek, odzwierciedlających powrót świetności niegdyś wielkiego rodu. Jednocześnie po części może wynikać to z faktu, że do niedawna była nikim: kukiełką w rękach brata, przedmiotem, który może sprzedać temu, kto da najlepszą cenę, żoną potężnego wojownika. Teraz zaś jest ostatnią z Targaryenów, Matką Smoków, królową we własnej opinii – zobowiązaną do przywrócenia Domowi świetności. Używanie tylu tytułów jest dziecinne? Trochę. Ale Daenerys ma kilkanaście lat, gdy zaczyna je kolekcjonować.

Głupia, popełniająca błędy…
 Niedawno byłam świadkiem dyskusji, w której znajomy bardzo mocno się oburzał, że Daenerys wszystko psuje, nie radzi sobie z sytuacją, w dodatku po przejęciu władzy nad miastem POPEŁNIA BŁĘDY. Nie nadaje się więc na władczynię, nie nadaje się do niczego, jest niemożliwie głupia, zbyt dumna i w ogóle – na pohybel z nią.
Hm, spójrzmy na jej ojca, władcę, który oszalał i chciał zalać miasto ogniem… na króla Roberta, który nie zauważył, że jego żona sypia z własnym bliźniakiem… albo nawet na Eda Starka, tak mądrego, tak doświadczonego, który dał się ograć Cersei. Prawda jest taka, że władza nie zapewnia nieomylności. A Daenerys – przypominam – nie ma odpowiedniego wychowania, nie ma pełnej wiedzy, nie ma doświadczenia. To przecież dziewczynka! Gdy rozpoczyna się akcja „Gry o tron” ma trzynaście lat. Gdy umiera jej mąż i pozostaje zdana na siebie – czternaście. Z garstką ludzi zaledwie, gdzieś na pustkowiach, bez dużych zapasów, bez stad.
I w dość krótkim czasie zdobywa armię oraz władzę nad sporym miastem. Owszem, ma pomocników, owszem, ma smoki, owszem, ma też trochę szczęścia. Ale bardzo wiele rzeczy osiągnęła sama. Czy gdyby na jej miejscu znalazł się którykolwiek ze Starków, choćby tak lubiana przez czytelników i widzów Arya, zdołałby dojść do tego momentu? Osobiście… nie sądzę.

Urodzona władczyni
Dany jest zdecydowana, sprytna, posiada też charyzmę, która pozwala jej na zjednywanie sobie ludzi. Umie zaskakiwać. Wymknęła się z pułapki, gdy próbowano przejąć nad nią kontrolę, w przecudny sposób zdobyła sobie armię. Jest bezlitosna wtedy, kiedy to konieczne, ale też naprawdę obchodzą ją służący jej ludzie. Ta troska, uwalniane niewolników, to nie tylko element starannie budowanego wizerunku. Dany jest królową, która pragnie tego, co dobre dla swoich poddanych.  Popełnia błędy, tak, ale ile ona ma lat podczas Tańca ze smokami? Z dziewiętnaście? Gdyby ich nie popełniała, w moim odczuciu byłoby to dość nieprawdopodobne. Nie przygotowywano jej w końcu do pełnionej roli, nie dorastała pod opieką żadnego mądrego człowieka, nie obserwowała nikogo, kto sprawowałby ważne stanowisko, przy podejmowaniu decyzji. Jakoś fakt, że nie umie się zdecydować, czy władać Meereen, czy ruszać na podbój, też wcale mnie nie dziwi. Logiczne byłoby pozostanie w świecie, który zna i w którym wywalczyła sobie pozycję, ale a) nastolatki rzadko kierują się logiką b) znów to sprawa socjalizacji pierwotnej dziewczęcia, pragnienia wpojonego jej przez brata. Wbrew pozorom nie tak łatwo zapomnieć o czymś, o czym słyszało się przez trzynaście lat…
Daenerys w moim odczuciu to urodzona władczyni. Potrzebuje jednak wiedzy, dobrych doradców (a tych sobie powoli zyskuje: Jory, Selmy, Tyrion), doświadczenia, którego nabędzie z czasem… o ile zdoła przetrwać.

Na podbój Siedmiu Królestw
Osobiście bardzo lubię Dany, i tę z książek, i tę z serialu (a niektóre sceny z jej udziałem wyszły filmowcom naprawdę niesamowicie). Mimo całej tej sympatii uważam jednak, że podbój Siedmiu Królestw to najgorsze, co Dany może zrobić. Nie da rady przecież władać po dwóch stronach morza… A o ile w niewolniczych krainach ktoś taki jak ona jest naprawdę potrzebny, o tyle Siedem Królestw ma już zbyt wielu kandydatów na królów. Pochód armii panny Targeryen może tylko je zrujnować. Z drugiej strony, jeśli Daenerys nie ruszy na podbój Siedmiu Królestw… to po co w ogóle pojawiła się w serii..? Czy nie powinna wtedy dostać jakiegoś osobnego cyklu, rozgrywającego się w tym samym świecie? A to „Pieśń lodu i ognia”, i gdzie Starkowie, Północ, Mur, reprezentują lód, tak ogień należy do Daenerys i być może Kobiety w Czerwieni. Nawet jeżeli Jon pochodzi od Targaryenów (i w gruncie rzeczy to jemu kibicuję przede wszystkim), w co wierzę święcie od pierwszego tomu, i tak wszystko wskazuje na to, że Daenerys musi jakoś wpłynąć na los Siedmiu Królestw… Cóż, jestem ciekawa, jak to się dla niej zakończy.

czwartek, 12 maja 2016

Spotkanie autorskie



W poniedziałek 9 maja miało miejsce moje pierwsze spotkanie autorskie. Przetrwałam, nie spanikowałam, nie uciekłam oknem, chociaż był jeden niebezpieczny moment, gdy omal nie schroniłam się pod stolikiem. Nie uciekł też nikt inny, więc chyba mogę ogólnie uznać sukces.
Rada dla was: jako uczniowie podstawówki nie udostępniajcie swoich wierszy do szkolnych tomików. Nigdy nie wiecie, czy za kilkanaście lat to nie wypłynie. Na szczęście groźba czmychnięcia pod stół podziałała i ostatecznie żaden wiersz nie został odczytany.

Nie przepadam za publicznymi wystąpieniami. Nie znoszę wygłaszać prezentacji na zajęciach, nie lubię mówić do audytorium, ogólnie zawsze wolałam pisać niż mówić. Bardzo uparcie odmawiam prób zgłaszania własnych prelekcji na konwenty, a w spotkaniach autorskich wolę brać udział w charakterze widza. Ale przeżyłam, może zgromadzonych nie zanudziłam. Chyba się za bardzo nie jąkałam i nie yyyałam, a zajęcia z pracowni telewizyjnej powinnam uznać za najbardziej przydatne w toku studiów – bo dzięki nim już miałam okazję siedzieć przed grupą i przeprowadzać z kimś wywiad, z pełną świadomością, że to jest nagrywane…

O dziwo, parę osób przyszło, parę książkę czytało, a kilka ją zakupiło i poprosiło o autografy. Zrobiono mi jakiś miliard zdjęć, co starałam się znieść godnie. A uwierzcie, nie jest to łatwe, jeśli zwykle na wszystkie większe spotkania ze znajomymi to ja przynoszę aparat, ja trzymam go w łapkach i ja zdjęcia robię innym, a nawet jak go komuś przekażę, to zdjęcia dalej są w moich rękach. Padło parę pytań z publiczności i chociaż zasiadały na niej i panie raczej nie będące wielbicielkami fantastyki, tym razem nikt nie wzywał egzorcysty (tak, kontakty z takim już mi raz sugerowano). Może dlatego, że stanowczo zapewniłam, że nie, spacerując po mieście w ciemnościach, nie zastanawiam się, czy gdzieś tam czają się potwory, bo w takie nie wierzę (dobrze, chyba że dwunożne, z gatunku homo sapiens, takie niestety czasem w mroku faktycznie się czają), a w moim życiu magia istnieje wyłącznie w książkach. Ogółem było więc bardzo miło, chociaż publiczne wystąpienia to wciąż nie moja bajka.

poniedziałek, 9 maja 2016

Smoki w Krakowie – czyli Smokon


W sobotę wraz z koleżankami wybrałam się na Smokon. Zaczęło się od nerwów i szopki pod tytułem: „czy w ogóle zostanę wpuszczona, skoro głupia ja, zostawiłam dowód i absolutnie wszystkie dokumenty w domu”. Pamiętałyśmy, jak wyglądało wchodzenie na Pyrkon, zdążyłyśmy więc stworzyć plany A, B, C, D i E udowadniania, że nie jestem terrorystą z bombą w plecaku (włącznie ze zdjęciem z książce, ładnym uśmiechaniem się do wpuszczających w wykonaniu koleżanki, jeśli to będą chłopcy, logowaniem na usos z komórki i powoływaniem na jednego z organizatorów). Na szczęście ostatecznie udało się dostać na imprezę.


W gronie kameralnym
Na Smokonie tłumów nie odnotowano, chociaż impreza była w pełni darmowa. Po zatłoczonym Pyrkonie, osobiście liczę to na plus – zdecydowanie lepiej czułam się jednak na małej imprezie, bez kolejek, bez ciągłego oglądania się, czy reszta towarzystwa nie została porwana przez tłum. Nie było problemu z wejściem na prelekcję, chociaż stoisk było tylko parę, dało się spokojnie obejrzeć towary (i nawet kupiłam sobie ładną zawieszkę w kształcie zegarka), a zdobycie stolika do zagrania w planszówki nie graniczyło z cudem.

A jeśli o program chodzi…
Chociaż sali prelekcyjnych nie było wiele, w programie znalazło się kilka ciekawych propozycji. Smokon może nie jest duży, ale pojawiało się paru gości w świecie fantastycznym dość znanych – jak Paweł Majka, Jakub Ćwiek, Łukasz Malinowski, Andrzej Pilipiuk czy Jacek Łukawski. Wielu punktów programu nie odhaczyłam (a dlaczego to za chwilę), ale myślę, że każdy mógł znaleźć coś dla siebie.
Wysłuchałyśmy jednej prelekcji, po czym zbiegłyśmy na panel o zabawach z konwencją. Właściwie głównie dlatego, że miał w nim brać udział Paweł Majka – a od spotkania autorskiego w krakowskim Empiku, gdzie odkryłyśmy, że Majka ciekawie mówi, wraz z koleżanką bardzo dzielnie odgrywamy rolę psychofanek. Obejmowało to dotąd wędrowanie na wszystkie punkty programu zeszłorocznego Imladrisu, w których brał udział, dwa spotkania autorskie i teraz pójście na panel. W panelu Majka ostatecznie udziału nie wziął (chociaż i tak było ciekawie), za to został wypatrzony na widowni i poproszony o autograf na kolejnej ze swoich książek (bo mój Pokój i Pastwiska koleżanki podpisywał przy innych okazjach, ale teraz należało zdobyć podpis na jej Pokoju…).
Na ratunek dzielnie ruszył mu znajomy, który wypłacił nam haracz pod postacią lizaków, uwalniając biednego autora z naszych szponów. To oczywiście nie powstrzyma mnie przed próbą zdobycia autografu na Niebiańskich pastwiskach przy kolejnej okazji… 
W ramach misji napadania na autorów, poprosiłam też Ćwieka o podpisanie tomu Chłopców, koleżanka zdobyła autograf na Kłamcy, a druga koleżanka dopadła Pilipiuka.



Dominacja nad Ankh – Morpork
Po panelu postanowiłyśmy wyjść na obiad, a po powrocie na teren imprezy odkryłam, że stolik na drugim piętrze koło stoiska z grami do wypożyczenia jest wolny, na rzeczonym stoisku zaś znajduje się gra „Świat Dysku. Ankh – Morpork”. Grę tę bardzo chciałam kupić, ale niestety, nakład się skończył, a na Allegro planszówka ta osiąga wręcz kosmiczne ceny.
Usiadłyśmy pograć godzinkę, dwie. Skończyło się na pięciu partiach, bo wprawdzie miałyśmy iść na spotkanie autorskie Ćwieka, ale gra wciąga niesamowicie, w dodatku jedna uczestniczka konwentu dosiadła się z prośbą o dołączenie do gry. To jak tutaj wstawać? Oddałyśmy ostatecznie planszówkę tuż przed 20 i jestem bardzo wdzięczna Krakowskim Smokom, że a) udostępniły gry b) nie urwali nam głów za to, że grałyśmy tak długo.
Przy okazji zyskałam sobie dozgonną nienawiść dziewczyn, bezczelnie je ogrywając.



Więcej smoków!
Wrażenie ogólne bardzo na plus. Polecam wszystkim z Krakowa, którzy lubią fantastykę, i na pewno wybiorę się na Smokon w przyszłym roku. Mam tylko nadzieję, że liczba uczestników nagle się nie potroi, bo wtedy będzie jednak trochę zbyt tłoczno…